wtorek, 29 marca 2011

Badź wszystkim.

W niedzielę słuchałam wykładu opartego o Ewangelię Marka 11, 23:
"Zaprawdę, powiadam wam: Kto powie tej górze: "Podnieś się i rzuć się w morze", a nie wątpi w duszy, lecz wierzy, że spełni się to, co mówi, tak mu się stanie."  
"Górą" mogą być lęki, ograniczenia, słabości, choroby, grzechy, obawa o przyszłość.To wszystko stoi nam na drodze do tego, byśmy zobaczyli i poznawali Boga w całym Jego majestacie, potędze i ogromie miłości, sprawiedliwości i miłosierdzia. Ale tak nie musi być! Pan Jezus nie chciał, by tak wyglądało nasze życie- pełne lęku, niezadowolenia, strachu, bezsilności. Góra może przerażać, szczególnie wtedy, gdy wydaje nam się, że jest tak wielka, że nie jesteśmy w stanie jej pokonać. Pan Jezus nie powiedział, że mamy płakać nad naszymi górami, rozmawiać o nich z innymi, udawać, ze ich nie ma, narzekać na to jaką wielką górę napotkaliśmy. Szkoda na to cennego czasu. Mówi, byśmy "powiedzieli do niej" w modlitwie, by rzuciła się w morze, bo z nami jest ktoś silniejszy, z nami jest Pan Jezus. 

A teraz piosenka:

Aby Bóg był we wszystkim uwielbiony w naszym życiu- czy oddychamy, czy śpimy, czy pracujemy, czy rozmawiamy, czy gdy myślimy, czy gdy snujemy marzenia i plany na przyszłość, gdy się śmiejemy i gdy nie wszystko idzie po naszej myśli, gdy płaczemy i jesteśmy zranieni,  gdy musimy stawić czoło naszym "górom", gdy odpoczywamy. Dzięki Panu Jezusowi wszystko, co robimy możemy czynić w Bogu, z myślą o Nim i składać jako ofiarę Mu miłą.
Boże, proszę, niech się tak dzieje w naszym życiu, byś był uwielbiony we wszystkim co robimy i kim jesteśmy.

piątek, 25 marca 2011

Bez ustanku się módlcie.

"Nieustannie się módlcie." 1 Tes.5, 17

"I o cokolwiek prosić będziecie w imieniu moim, to uczynię, aby Ojciec był uwielbiony w Synu. Jeśli o co prosić będziecie w imieniu moim, spełnię to."  J.14, 13- 14

"Jeśli we mnie trwać będziecie i słowa moje w was trwać będą, proście o cokolwiek byście chcieli, stanie się wam." J.15, 7

"Dotąd o nic nie prosiliście w imieniu moim; proście, a weźmiecie, aby radość wasza była zupełna." J.16,24

"Dlatego powiadam wam: Wszystko, o cokolwiek byście się modlili i prosili, tylko wierzcie, że otrzymacie, a spełni się wam." Mr.11, 24

"Przy każdej sposobności módlcie się w Duchu! Nad tym właśnie czuwajcie z całą usilnością i proście za wszystkich świętych." Ef.6, 18

Modlitwa jest ściśle związana z wiarą i relacją z Bogiem. Wiąże się z przekonaniem, ze Bóg może i chce udzielić swoim dzieciom wszystkiego tego, co jest dobre dla ich duchowego życia. Wiąże się również z oczekiwaniem, poznawaniem Boga, wytrwałością i radością. Dzięki niej możemy czerpać od Ojca siłę, oczyszczenie, pocieszenie, przebaczenie, radość, pokój, miłość, nadzieję. Za darmo, w każdej chwili, w każdym miejscu i w każdym czasie. Bóg obiecuje w słowach Pana Jezusa, że o cokolwiek byśmy prosili z wiarą otrzymamy to, aby chwała Boża objawiała się na świecie. 

Gdy się modlę potrzebuję czasu, wyciszenia, przestrzeni, ciszy, refleksji, zaangażowania, stałości, szczerego serca i chęci. Wtedy doświadczam, że Bóg jest wszystkim, czego potrzebuję i że zatroszczy się o moje życie i ludzi wokół mnie, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych, że "wszystko ma swój czas." i że On może wszystko, a ja w Nim.

"Bez ustanku się módlcie." 1 Tes.5, 17

poniedziałek, 21 marca 2011

Modlitwa Pawła

Paweł modli się o coraz większe doświadczanie Bożej miłości w życiu dzieci Boga. Miłość jest jak słońce- niesie ciepło, daje życie, koi zmęczenie i smutek, ogrzewa, dodaje energii, przywraca i wzmacnia wiarę i nadzieję, rozprasza ciemność, ożywia serce. Jak by wyglądało nasze życie gdybyśmy czuli się kochani, tak mocno jak kocha nas Bóg? Dlaczego jako ludzie nieraz wątpimy w Bożą miłość względem nas? 
Dzisiaj nie chciałbym szukać odpowiedzi na te pytania. Niech będą źródłem refleksji. 
Dzisiaj modlę się słowami apostoła Pawła:
"Modlę się, aby Chrystus, o ile Mu ufacie, coraz lepiej czuł się w waszych sercach, w których mieszka. Pragnę, abyście swoje duchowe korzenie zapuścili głęboko w glebę cudownej Bożej miłości, abyście mogli odczuć i zrozumieć wraz ze wszystkimi dziećmi Boga, jak długa, jak szeroka, jak głęboka i wysoka jest Jego miłość i żebyście mogli doznać tej miłości, choć jest tak wielka, że nigdy nie ujrzycie jej końca ani nie poznacie i nie zrozumiecie jej w pełni, aby w końcu przepełnił was sam Bóg. Chwała niech będzie Bogu, który przez swoją potężną działającą w nas moc jest w stanie uczynić daleko więcej, niż potrafilibyśmy Go poprosić lub choćby sobie wyobrazić. Jego możliwości przewyższają nasze najśmielsze prośby, życzenia, myśli i nadzieje. Niech wszystkie pokolenia oddają Mu chwałę w kościele i w Chrystusie Jezusie, na wieki wieków." Ef.3, 17- 21
 
 
 

poniedziałek, 14 marca 2011

Oswoić gniew.

"Trzynastowieczny filozof Mistrz Eckhart mówi, że aby, to, co w środku, mogło wyjść na zewnątrz, trzeba najpierw przebić powłokę. I choć wygląda to tak, jakby owo "pęknięcie" miało spowodować zniszczenie, w istocie przynosi ono nowe stworzenie, uzdrowienie, wzrost- a wszystko to z gniewu i ze smutku."
"Trudno jest zawrzeć pokój ze swoim gniewem, jeśli postrzegamy go jako wroga. Wg słów wielkiego filozofa Kenny'ego Rogersa świadectwem duchowej dojrzałości człowieka jest wiedza o tym, "kiedy zamilknąć, kiedy przemówić, a kiedy zrezygnować." Czasami najlepszą rzeczą, którą można zrobić ze swoją złością, jest o niej zapomnieć. Jednak by to zrobić, najpierw trzeba ją opanować i zrozumieć, czym jest. To nie jest twój wróg. 
Arystoteles napisał: "Każdy może się zezłościć; to proste. Ale pogniewać się na odpowiednią osobę, do odpowiedniego stopnia, w odpowiednim czasie, w odpowiedni sposób i ze słusznego powodu, nie jest w mocy każdego i nie jest to łatwe."

wtorek, 8 marca 2011

Czwarty król cd.

Na dobranoc cd. bajki:
"Aż razu pewnego wszedł w wielkie miasto - znowu obce mu, z obcym językiem, z obcymi zwyczajami - chciał je przejść jak najprędzej. Nie lubił hałasu, krzątaniny. Ale patrzył ciekawie na wszystko, co się
wokół działo. Doszedł do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywał się targ. Sprzedawano i kupowano bydło - kozy, owce, konie, wielbłądy. Szedł dalej i napotkał targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego państwie takich zwyczajów nie było. Patrzył zdziwiony i przerażony. I naraz wśród niewolników przeznaczonych na sprzedaż zobaczył gromadę ludzi podobnych do jego poddanych. Podszedł bliżej. Tak, nie mylił się. Dosłyszał, że mówią jego językiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwyższeniu,
spętani powrozami jak zwierzęta. Przyglądał się im. Duża grupa: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Domyślił się, że jakiś nieprzyjaciel napadł na jego kraj, porwał ludzi, a teraz jak bydło sprzedaje na targu. Ból ścisnął mu serce. Chciał im pomóc, ale nie miał jak. Przecież nie miał pieniędzy, aby ich wykupić i uwolnić.
 
I wtedy przypomniał sobie o skarbie, który nosił na szyi. O rubinie, symbolu miłości, który miał zanieść Jezusowi. Jeszcze się zawahał: przecież to nie mój, to Już jest Jego. Ja Mu go już podarowałem. Ale równocześnie pojawiła się odpowiedź: a co On by zrobił, gdyby ujrzał tych biednych ludzi? Bez wahania podszedł do handlarza i powiedział:
- Chcę kupić od ciebie tych ludzi.
Handlarz popatrzył się z pogardą na niego i odrzekł:
- Tyle pieniędzy, ile ja za nich muszę otrzymać, ty nawet nigdy w życiu nie widziałeś.
Wtedy król sięgnął po swój skarb. Wyciągnął z zanadrza sakiewkę. Pokazał handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej znał się na drogich kamieniach, bo oczy zabłysły mu chciwością i spytał:
- Ile chcesz za ten kamień? 
On odpowiedział: - Chcę tych ludzi.
- Weź sobie wszystkich - usłyszał.
Wtedy dał mu rubin Jezusa. Potem podszedł do swoich ludzi i powiedział im w swoim i w ich języku:
- Jesteście wolni, wracajcie do domu.
 
W pierwszej chwili wierzyć nie chcieli, popatrzyli na handlarza. Ten skinął głową. Gdy oni płacząc, śmiejąc się rzucali się sobie na szyję, król nie spostrzeżony przez nich odszedł. Nie wiedzieli, że to jest ich król. Zresztą nie poznaliby w tym żebraku swojego władcy.
 
Gdy wyszedł z miasta i powoli uspokajał się po tym wszystkim, co przeżył, zadał sobie pytanie: "Co teraz? Co teraz robić? Po co iść do Jerozolimy? Po co iść do stolicy państwa żydowskiego? Nie mam co przynieść temu nowemu Królowi żydowskiemu. Nowo narodzony Król żydowski jest już z pewnością dorosłym człowiekiem. Już tyle lat upłynęło od chwili, kiedy wyszedłem ze swojego państwa w tę daleką drogę. Po co iść? Co Mu powiem? Co Mu ofiaruję? Ale po co wracać do domu? W kraju z pewnością inny król rządzi".
 
Wieczorem odszukał swoją gwiazdę. Gwiazda świeciła. Zdecydował się iść dalej. Powiedział sobie: "Zobaczę, jak On rządzi, ten Król Miłości. Czy w Jego państwie naprawdę panuje Miłość? Jak On realizuje Miłość na co dzień? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, które wprowadził?" I poszedł. Poszedł zobaczyć królestwo Miłości.
 
I znowu szedł tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi zarabiając na jedzenie i na nocleg pracą. Aż wreszcie doszedł do Jerozolimy. Zobaczył najpierw z daleka piękną, bielejącą murami świątynię na górze postawioną, potem mury Jerozolimy, którymi była stolica, opasana. Ale on widział piękniejsze i większe miasta niż to. Był ciekawy tego życia, które w nim się toczy, tych zwyczajów, które w nim panują. A może ten Król Miłości, tak jak nieraz inni ludzie, stał się zwyczajnym człowiekiem? Może zapomniał o Miłości? Może się zajmuje bogaceniem się? Może rządzi przemocą, silą?
 
Spostrzegł, że jego gwiazda gasła szybko. Zaniepokoił się. Nie wiedział, co to znaczy. Wszedł w miasto gwarne, burzliwe, żywiołowe. Zmęczony usiadł na progu jakiegoś domostwa. Był szczęśliwy, że wreszcie doszedł do celu swojej podróży.
 
Patrzył ciekawie na domy, kramy, przesuwające się przed jego oczami, aż naraz posłyszał z daleka jakiś hałas - drogą szedł orszak, pobłyskiwały hełmy i zbroje. Orszak się zbliżał coraz bardziej. Król wciąż nie wiedział, czy to jakaś procesja, czy pochód triumfalny. Aż nagle spostrzegł nad tłumem sterczące trzy belki. W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zadał sobie pytanie: "I tutaj istnieje kara śmierci i to najokrutniejsza kara śmierci przez ukrzyżowanie? Wkrainie rządzonej przez Króla Miłości?" Pochód przeciągał obok niego. Pomiędzy tłumem żołnierzy, gapiów szli dwaj pierwsi skazańcy. Potem nastąpiła przerwa. Po chwili pojawił się żołnierz trzymający w rękach tablicę, na której było napisane imię i wina, za którą trzeci skazaniec będzie ukarany śmiercią krzyżową. Powoli sylabizował tekst napisu: "Jezus Nazareński Król Żydowski" i gdy odczytywał to ogłoszenie, napisane w kilku językach, nagle odkrył z całym przerażeniem, że człowiek, którego tablica zapowiada, to jest Ten, do którego on wędrował przez tyle lat, że to On idzie teraz skazany na śmierć. Wciąż jeszcze nie rozumiał, wciąż był tak przerażony, że pojąć nawet nie mógł do końca sensu tego, co przeczytał. Wtedy pojawił się Jezus Nazareński, Król Żydowski. Z koroną cierniową na głowie, szedł zataczając się, wyczerpany, uginający się pod drzewem krzyża.
 
Gdy tak wpatrywał się wciąż jeszcze osłupiały w tę postać pochyloną pod krzyżem, spostrzegł nagle, że Jezus podchodzi do niego. I wtedy król zobaczył dokładnie Jego twarz zlaną potem i krwią. Zapatrzył się na krople krwi drżące na cierniach korony, bo przypomniały mu tamten jego rubin, który tak długo niósł do Jezusa. Dopiero po jakiejś chwili opamiętał się i zauważył, że Jezus na niego skierował swój wzrok. Król spotkał się z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widział. To było pierwsze wrażenie. Ale następne było równie zaskakujące: w oczach Jezusa nie było nienawiści. Uderzyło go to tym bardziej, że przed chwilą przesunęły się przed nim straszne twarze pierwszych dwóch skazańców. I z kolei odkrył rzecz, która go przyprawiła o zdumienie: Jezus mu współczuje. Coś niepojętego: ten Człowiek skazany na śmierć, tak strasznie poraniony, zachowuje się tak, jakby nieważne było Jego własne cierpienie, ale jakby jedynie ważnym był on - stary król. Z najwyższym wzruszeniem wyczytał z oczu Jezusa, że On wie o wszystkim, o całej długiej drodze, jaką odbył do Niego, o tym, co przeszedł w tych długich latach wędrówki. Że to przyjmuje jako największy dar. Dar ważniejszy niż tysiące najpiękniejszych rubinów świata.
 
To wszystko trwało tylko moment, ale przepełniła go taka radość z tego spotkania z Jezusem, że serce mu pękło ze szczęścia."

poniedziałek, 7 marca 2011

Czwarty król

Tą bajkę dostałam kiedyś w liście od przyjaciółki, skserowaną na kartkach papieru mniejszych niż format A5 i trzymałam w Biblii. Zaglądałam do niej zawsze wtedy, gdy przechodziłam przez trudne chwile w życiu. Mam nadzieję, że i dla Ciebie będzie pokrzepieniem.
 

"Mówią, że był i czwarty król, który zobaczył gwiazdę zwiastującą Jezusa i zapragnął złożyć nowo narodzonemu Królowi żydowskiemu pokłon. Wiedział, że to ma być Król Miłości. I gdy myślał o tym, jaki dar Mu przynieść, przypomniał sobie o największym swoim skarbie przechowywanym z całą pieczołowitością. To był ogromny rubin o przepięknym czerwonym kolorze. Otrzymał ten kamień od ojca przy swoim urodzeniu.
 
Wiedział, że do kraju żydowskiego jest daleka i trudna droga. Wybrał najlepsze wielbłądy i osły, najlepsze sługi. Polecił naładować na zwierzęta zapasy wody, jedzenia, ubrania na daleką drogę. Wziął ze sobą dużą sumę pieniędzy. Zawiesił rubin w sakiewce na szyi i pojechał.
 
Gwiazda wskazywała drogę. Dopóki jechał przez swój kraj, wszystko było jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego mądrość, jego wielkie serce. Pozdrawiali go z miłością i życzliwością. Zmieniło się potem, gdy wszedł w obce kraje. Zmieniło się nie tylko dlatego, że to był obcy świat, obcy ludzie, obcy język, ale dlatego, że napotkał na rzeczy, których nie spodziewał się spotkać.
 
Po jakimś czasie wjechał w kraj nawiedzony suszą. Zobaczył spalone pola, spalone lasy, uschłe drzewa, ziemię przepaloną na proch. Napotkał wsie nawiedzone klęską głodu. Ludzi wyschłych z wycieńczenia, żebrzących o garść strawy, umierających z głodu. Zaczął rozdawać to, co miał ze sobą
- jedzenie, wodę. W którymś momencie zawahał się: gdy rozdam wszystko, czy potrafię dojechać do Jezusa. Ale wahał się tylko chwilę. Jakby poczuł ogień rubinu, który nosił na piersi. Przecież jeżeli Ten, do którego jadę, jest Królem Miłości, nie mogę postępować inaczej. Rozdał wszystko.
Ale to jego "wszystko" było za mało. Trzeba było rozpocząć jakąś akcję pomocy głodującemu krajowi zakrojoną na szerszą skalę. Wrócił w kraj żyzny i bogaty. Zorganizował pomoc. Jego karawana zajęła się transportem żywności i wody w kraje nawiedzone suszą. I dopiero gdy ta akcja odniosła skutek, gdy zapobiegł głodowi i śmierci, i gdy pieniądze skończyły się, zdecydował się iść w dalszą drogę. Gwiazda go prowadziła.
 
Zdawało mu się, że już nie będzie przeszkód, że chociaż był spóźniony, to jednak zdąży do nowo narodzonego Króla żydowskiego, aby Mu złożyć pokłon. Ale tak nie było. Po krótkim okresie spokojnego marszu napotkał wieś, nad którą wisiał na drągu czarny strzęp chorągwi. Znak, że tam panuje "czarna śmierć" - cholera. Zresztą nie było się temu co dziwić. Głodowi towarzyszy jak cień ta zaraźliwa choroba. I musiał powtórnie wybierać: wjechać w tę wieś, czy ominąć ją z daleka i zdążać jak najprędzej do kraju żydowskiego, gdzie się narodził Król. Buntowało się w nim wszystko. Był zmęczony, ogołocony z pieniędzy, żywności. Zostały mu tylko wierzchowce i wierni słudzy. Ale i oni najwyraźniej byli wycieńczeni ponad granice swoich możliwości. I znowu ta sama przyszła odpowiedź: jeżeli to jest Król Miłości, ja nie mogę przejść obojętnie wobec nędzy ludzkiej. I tak wjechał ze swoją karawaną w zagrożoną wieś.
 
To, co zobaczył, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Przy drodze i na drodze leżały sczerniałe trupy ludzkie. Smród rozkładających się ciał wisiał w powietrzu. Konie płoszyły się, wielbłądy stulały uszy. Przerażeni słudzy patrzyli na ten straszny widok. Wieś wyglądała jak wymarła. Zdawało się, że nikt nie pozostał przy życiu. Zawahał się: może ktoś jednak jeszcze żyje w tych domach. Podniósł rękę do góry.

- Zatrzymać się - rozkazał.
Karawana stanęła. Zawołał po raz drugi:
- Uciszcie się.
Nadsłuchiwali. I nagle w pierwszym, tuż obok drogi stojącym domu, posłyszeli jakieś słabe wołanie, ale w tej ciszy umarłej wsi dostatecznie wyraźne. I wtedy się zdecydował. Zaczął schodzić z wielbłąda. Słudzy patrzyli z zapartym tchem jak dotknął stopą skażonej ziemi. Odwrócił się do nich i powiedział:
- Kto chce, niech odjedzie. Macie wolną rękę. Kto chce, niech mi towarzyszy. Ja tutaj zostanę, ażeby pomóc tym ludziom, którzy jeszcze żyją. Wszedł do pierwszej chaty. I pozostał, aby pomagać ciężko chorym ludziom.
 
Towarzyszyło mu kilku sług. Od rana do wieczora szedł od domu do domu, przynosił jedzenie, podawał wodę, wynosił spod chorych brudne prześcieradła. Opiekował się, leczył jak tylko umiał. Gdy mu pozostawała chwila czasu, kopał doły i chował zmarłych. Tak płynął dzień za dniem, tydzień za tygodniem na tej ciężkiej pracy.
 
Aż któregoś dnia poczuł, że słabnie, że go gorączka ogarnia. Zaczęły mu latać przed oczami czerwone płaty. Zrozumiał, że się zaraził. Ale do końca, ile mu tylko sił jeszcze starczyło, chodził i pomagał ludziom, aż w którymś momencie stracił przytomność i upadł. Nie wiedział, kiedy jakieś litościwe ręce zaciągnęły go na barłóg, nie wiedział, kto mu podawał wodę i jedzenie, kto się nim opiekował w czasie, gdy leżał w wysokiej gorączce.
 
Nie zdawał sobie sprawy, jak długo chorował. Gdy się obudził, jedno zrozumiał, że żyje, że przetrzymał, nie umarł. Ale był bardzo słaby. W pierwszych dniach nie mógł jeszcze wstawać. Potem zaczął powoli chodzić po izbie, potem wreszcie po podwórku. Nie było przy nim nikogo ze sług. Może odjechali, może poumierali. Patrzył na budzącą się do życia wieś.
 
Ludzie nie rozpoznawali w nim króla, ani nawet wybawcy. Wtedy, kiedy ratował ich wraz ze swoimi sługami, oni leżeli nieprzytomni, nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Teraz widzieli w nim przybysza - nędzarza, któremu trzeba pomagać. Ale to dla niego nie było ważne. Nie było nawet ważne i to, że traktowali go jak żebraka, jak włóczęgę. Faktycznie nie przypominał w niczym ani króla, ani człowieka zamożnego. Odzienie było w strzępach, on sam zmęczony, wycieńczony.
 
Namyślał się, co robić - wracać do swojego kraju czy iść, aby spotkać Jezusa, Króla żydowskiego. Czy jest sens iść dalej, za gwiazdą. Już tyle lat minęło, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Jego czarna broda stała się srebrzysta, jego mięśnie zwiotczały, skóra się pomarszczyła. Ale gwiazda wciąż świeciła. Zdecydował się iść dalej. Miał przecież jeszcze zawieszony na szyi najdroższy skarb - najwspanialszy rubin, który chciał Jezusowi złożyć w ofierze.
 
I poszedł. Nie miał pieniędzy, wobec tego najmował się do roboty, aby zapracować na pożywienie i na nocleg. Szedł od wsi do wsi, od miasta do miasta. Powoli, bo i słaby był, powoli, bo i trzeba było pracować. " 
Ciąg dalszy nastąpi.
 

sobota, 5 marca 2011

Gniewne inspiracje

Mam mała książeczkę pt: "Modlitewne inspiracje". Czytam w niej: "Gniew jest jak ogień. Ogień jest dobry, kiedy nas ogrzewa i pomaga ugotować posiłek. Lecz czasami ten sam ogień wymyka się spod kontroli."
Pastor Joseph W. Bradley pięć lat temu pracował jako rzecznik prasowy w centrum medycznym, kiedy zmarła jego żona. "Pewnego razu w pracy byłem tak zły, że poszedłem do toalety i zacząłem walić pięścią w masowe metalowe drzwi. Gdy spostrzegłem, że się zraniłem, uświadomiłem sobie głupotę mojego postępowania." Sześć miesięcy później wściekł się na kierownika za niesłuszną krytykę. Tym razem jednak był w stanie wyrazić swój gniew we właściwy sposób"
"Czy jestem zły? Oczywiście, że jestem zły. Jak mogę widzieć to, co widzę, wiedzieć to, co wiem, czuć to, co czuję, i nie złościć się?" Gniew może uczynić nas bardziej produktywnymi, mocniejszymi, odważniejszymi. Twórczy gniew może zmieniać świat. Nasza nastoletnia córka jest zła z powodu przemocy w rodzinie przyjaciela. Daje temu wyraz w szkolnych wypracowaniach i przy różnych okazjach występuje przeciwko nadużywaniu przewagi fizycznej i psychicznej."
Przemawia do mnie to porównanie gniewu do ognia. Ogień może dawać ciepło i ogrzewać. Ten sam ogień może pozbawić ludzi życia, spalić mieszkanie czy pola uprawne. Podobna sytuacja jest z nożem. Może on służyć jako narzędzie do krojenia chleba. Można nim również zabić człowieka. To, czy gniew będzie służył ku dobremu czy ku złemu zależy od naszej decyzji.
Apostoł Paweł w Liście do Efezjan 4,26  pisze: "Gniewajcie się, ale nie grzeszcie." Co robisz ze swoim gniewem? Gniew jest niczym sygnał ostrzegawczy- z tą sprawą jest coś nie tak, dzieje się coś złego, to mi się nie podoba, trzeba z tym skończyć. Gniew może mobilizować nas do działania, do modlitwy, do szukania Bożych dróg. Gniew może też prowadzić nas do grzechu.
Jeszcze gniewne słowa jakiegoś kaznodziei z Ameryki: "Jestem zły gdy słyszę, jak kaznodzieje wołają z emocją w głosie: "Pomóżcie oczyścić Amerykę", ale nie ośmielają się próbować oczyścić Kościoła - pełnego zmysłowości. Jestem zły i zasmucony, gdy widzę kaznodziei narzekających w TV dlatego, że ich zarobki się zmniejszają, ale nigdy nie widziałem ich płaczących w TV nad milionami straconych dusz, do których każdego tygodnia adresują swe programy. Bóg przedstawiany w TV jest nieszkodliwym, nic nie wymagającym Bogiem, chcącym dawać i niczego nie żądającym w zamian. Nie ma potrzeby, aby brać swój krzyż i podążać za Nim." A przecież Biblia mówi: "Jeśli kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie niech weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje."  (Łk 9, 23)
"Bóg gniewa się na bezbożnego każdego dnia." Ps.7.12 Bóg gniewa się co dzień. Nie potrafię sobie wyobrazić ile musi mieć cierpliwości i miłości do ludzi, by znosić bezbożność i grzech. Jednocześnie w swojej łasce Bóg posłał Pana Jezusa, by umarł w nasze miejsce i uśmierzył słuszny, święty, Boży gniew. Jeśli jesteś w Jezusie możesz być wolny od słusznego Bożego gniewu.